Idę z psem.
To polna droga, pomiędzy nieużytkowaną działką a lasem. Jest ciemno, powietrze ma ten mroźny dodatek, który czasem pojawia się już w październiku. Bardzo go lubię, zwiastuje zimę. Kojarzy się z 1 listopada i z mgłą, dymem z kominów. I ze szronem.
Zima tuż-tuż. Początek grudnia. Wieczór. Okolice godziny 19. Kompletnie ciemno.
U mnie też ciemno. Też grudzień. Lubię późną jesień i zimę, wolę je niż lato, ale dzisiaj spowija mnie ta ich brzydka, odpychająca aura.
Morbid. Creepy, you know.
Nie chodzi o mżawkę, wiatr czy chłód. One są ok. Dotykają policzków, włosów, palców, a zimno otwiera oczy i przenika przez skórę, przez co lepiej czuję ciało.
To, co jest niedobre w zimie to nieuchronność nadejścia rzeczy ostatecznych i bezwzględnych. Taki crash. Zamknięcie cyklu. Ciemności i mróz niszczą małe życia we florze i faunie. Ludzie częściej zamykają drzwi i okna, Nadchodzi koniec roku, przygnębia mnie równie nieuchronne nadejście świąt.
Don`t ask, why.
Po prostu ich nie lubię.
Ta ostateczność, to podsumowanie, to pragnienie, żeby jeszcze chwilę…
Zobacz, nadszedł koniec. Choćby bronić się przed nim z całych sił.
Wiarą.
Nadzieją.
I czymś więcej.
Mam na sobie fioletowe buty – dobrane do społecznościowego nicku. Białe skarpetki, zapas z tych z salki, bluzkę z kapturem też z treningu, białą kamizelkę w eventu w Poznaniu i futerko (sztuczne i z lumpa) z eventu z Krakowie. Mały czarny plecaczek z wydarzenia w Katowicach. A na głowie dziesięciocentymetrowy odrost, bo przecież dredy są do ścięcia. I kolczyk z zestawu kupionego do Warszawy. Sprawdzam profil na IG założony pod taniec.
Każda rzecz z tej wymienianki ma źródło w moim stylu życia, który nadawał mi sens, pęd, rytm i melodię.
Kiedyś idąc wieczorem tą właśnie drogą ogarniała mnie radość. Ostre powietrze pachniało jak spełniona nadzieja. Hermesowe skrzydełka przy ciepłych butach dbały o to, żeby się nie potknąć i nie spóźnić się na pociąg. Krople deszczu były jednocześnie łzami radości, bo cały świat cieszył się razem ze mną. W głowie pulsował “Babylon” Lady Gagi. Nareszcie!
Wcześniej wyjście z domu oznaczało wyzwanie ponad siły. A potem półtoragodzinna wyprawa była jak pstryknięcie palcem.
Wracam do punktu wyjścia.
Szutrowa droga znowu jest wyboista.
Deszcz jest deszczem, a łzy mam własne.
Fioletowe trapery są ciężkie i niezbyt wygodne.
Jeszcze jedna rozlana tęczowa kropla krwi i moje popękane by stanęło. But it’s still filled with love. Because there is no one to blame.
Nieznana wcześniej miłość, nowa, nie ta najpospolitsza w relacji człowiek-człowiek, tylko zupełnie inna, taka z której istnienia moja outsiderska dusza w ogóle nie zdawała sobie sprawy, przekształciła się z nakręcającego mnie beatu w pękającą ścianę.
Pajęczyna szczelin ogarniała powoli cały przedpokój, trudno mi było nadążać z zaprawą, gipsem, igłą z nitką, agrafką, na ślinę…, czasem udawało się w ostatniej chwili, bo przecież wiara, bo nadzieja, bo miłość…
Ale teraz spękania pokrywają już wszystko, od drzwi do okna, od podłogi do sufitu i byle szept albo obrót na palcach, zwłaszcza nieudany, sprawi, że wszystko runie,
Nothing but running away has left.
So I did.
Dokąd?
Nie wiem, ale nikogo tu nie ma. Czy jestem tam, gdzie ponad dwa lata temu, tam, gdzie królowała beznadzieja i bezruch? Chyba tak, choć czuję tylko to pierwsze. Bezruchu nie ma i już nie będzie, bo moje serce nie bije, tylko tańczy, choć znów nie ma po co, ale to właśnie jest istotą tego tańca, więc trwa on nadal.
I love you all to much to stay aside. Being in this strange “close-but-not-a-family-zone” bloody hurts. I can`t take it anymore.
Muszę wybrać nową drogę na spacery z psem. W drugą stronę.
Skąd te angielskie wstawki?
From my lifestyle.
*******
But deliver me from anger.
Amen.