Moja ciałonegatywność

Tekst dotyczy negatywnego stosunku do mojego ciała (zaawansowanej dysmorfofobii), dysforii oraz klinicznej depresji. Są to wyłącznie moje doświadczenia i emocje, których nie należy odnosić do przeżyć innych osób,
Nie czytaj, jeśli te tematy mogą pogorszyć Twoje samopoczucie.
Pamiętaj o pomocnych numerach telefonu:
* 116 123 (telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym, poniedziałek-piątek od 14:00-22:00, połączenie bezpłatne);
* 116 111 (telefon Zaufania dla Dzieci i Młodzieży, 7 dni w tygodniu, 24 h na dobę, połączenie bezpłatne)
.

Ja i ciało, którym dysponuję… co tu dużo mówić, nie przepadamy za sobą. Ono ma gdzieś moje starania, by na nie wpłynąć, a ja nie akceptuję tego, jak wygląda. Trwa to już długo, ale w formie, która jest naprawdę nie do zniesienia – powiedzmy, że ciut więcej niż dekadę. Choć trzeba przyznać, że i wcześniej nasze stosunki nie układały się idealnie.

Najpierw zaznaczę, że Twój wygląd, Twoje kształty, Twój styl nie jest i nie będzie nigdy przedmiotem mojej oceny. Gdy na przysłowiowej ulicy mijam osoby otyłe, z nadwagą, czy z niedowagą w mojej głowie nie pojawiają się w żadne przymiotniki. Ostre emocje i niepochlebne myśli, o których przeczytacie niżej, dotyczą tylko mojego ciała i moich oczekiwań wobec niego. Podczas gdy na każde inne patrzę z troską, dla siebie nie mam tyle sympatii. CZYM BARDZO SIEBIE KRZYWDZĘ i co jest przedmiotem mojej terapii.

Proces przybierania na wadze przebiegał symultanicznie z pogłębianiem depresji i stanów lękowych. Na początku z wolna i podstępnie, z czasem – na pełnej petardzie. Kompulsywne jedzenie, zwłaszcza słodyczy, pozwalało uzyskać wyczekiwaną, choć krótkotrwałą ulgę w cierpieniu, jakie towarzyszy osobom z ciężką depresją.
Co było do przewidzenia, wkrótce do hulających zaburzeń endogennych i posttraumatycznych, dołączyła dysforia spowodowana tyciem.
Nie wiem, jak w innych przypadkach, ale mój mózg miał doskonałą świadomość tego, że tzw. “zajadanie smutków” (eufemizm) jest nieracjonalne i prowadzi donikąd. Jednak w moim stanie sprawczość nie istniała. Pomoc w postaci kija wetkniętego w szprychy tego błędnego koła musiała przyjść z zewnątrz.

Jestem osobą wytrwałą, upartą, obowiązkową, zawziętą, potrafiącą naprawdę wiele poświęcić, aby osiągnąć swój cel. Ale moja depresja przejechała po tych cechach jak walec. Zrobiła ze mnie istotę niezdolną do najmniejszego wysiłku. Nie chcę się teraz nad tym rozwodzić, ale wiem, o czym mówię – ciężka, kliniczna depresja oplotła moje ciało i duszę czarną, zastygającą mgłą, unieruchomiła, odebrała możliwość działania, decydowania, pomyślenia nad rozwiązaniem, a nawet dopuszczenia do siebie, że takie rozwiązanie w ogóle istnieje.
Wobec tego nie było wówczas nawet mowy o tym, by “wziąć się w garść”, poćwiczyć, pójść na spacer, szykować zdrowe posiłki, jeść mniejsze ilości itp. Choć w zdrowiu zdarzało mi się przenosić góry. PO PROSTU NIE. I nie było to lenistwo.

Z ręką na sercu: nie wiem, czy/na ile do wzrostu masy ciała przyczyniły się leki, które przepisano mi w związku z depresją. Prawda jest taka, że w moim przypadku nastrój obniżał się bardzo gwałtownie, więc dość szybko zapadła decyzja o wizycie u psychiatry i wdrożeniu terapii. Podkreślę w tym miejscu, że decyzja była ze wszech miar słuszna.

W okresach remisji endogennej depresji pod względem stosunku do ciała także nie działo się dobrze.
Ono po prostu nie było moje.
Zdarzało mi się rozpaczać i prosić siłę wyższą, aby oddała mi to moje poprzednie -prawdziwe, szczupłe. Pojawiła się awersja do mierzenia i kupowania nowych ubrań, ze względu na napis na metce, obszerność, i samą konieczność kontaktu z ciałem. Z kolei zakładanie starych spodni i koszulek było czynnością traumatyczną – wąskie nogawki i rękawy dosłownie wżerały się we mnie, wywołując gargantuiczny wstręt i rozpacz. Zdarzało mi się opuścić wizytę u terapeuty, bo ubranie się przekraczało moje siły. Wyjścia z domu, związane z koniecznością wygrzebania się z rozciągniętych dresów, okazywały się nadludzkim wysiłkiem.
W okresach remisji pojawiały się próby zadbania o wygląd. Niektóre mniej, inne bardziej udane, w zależności od tego, ile czasu trwała poprawa nastroju. Niestety, działania te każdorazowo kończyły się klęską z powodu nawrotu depresji.
Później sprawę dodatkowo utrudniła insulinooporność i paniczny lęk przed badaniami i wizytami u lekarzy.

Niestety…nawet gdy, koniec końców, z pomocą bliskich, terapeutów i odpowiednich leków udało się opanować nastrój i lęki, okazało się, nadmiarowe kilogramy zadomowiły się u mnie na dobre i mój organizm ani myślał się z nimi rozstać.
Mimo diety. Mimo ruchu.

Od tego momentu minęły dwa lata.
I cóż… wyglądam, jak wyglądam.
Co z tego wynika?
Nadal najczęściej nie mierzę spodni, które kupuję, wskutek czego w szafie przybywa par kupionych na oko, które czekają na lepsze czasy.
Skrajnie rzadko zakładam krótkie spodnie, latem zazwyczaj roztapiam się w długich.
Wyjścia na basen czy nad jezioro to nadal wydarzenia bardzo, bardzo rzadkie.
Nie patrzę w lustro (takie, które łapie całą sylwetkę). Rzut oka na moje odbicie, także np. w sklepowej szybie (albo na zrobione mi przez kogoś zdjęcie), ma zazwyczaj działanie nokautujące.
Trudno mi rozwijać się w tańcu, a brak postępu powoduje dalszą frustrację – ale jak porządnie ćwiczyć taniec, nie kontrolując się w lustrze?
Prawie nigdy nie pozwalam robić sobie zdjęć (pracuję nad tym, robiąc selfie – ale tylko twarzy).
Dźwiganie dodatkowych kilogramów jest dla mnie nadal ogromnym, przede wszystkim, psychicznym obciążeniem. Uważam, że to cholernie niesprawiedliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę ograniczenia dietetyczne, które sobie nakładam od lat i ruch, który mi towarzyszy.
Awersja do własnego ciała jest nie do zniesienia, powoduje chęć “rozpięcia zamka i wyjścia z tego skafandra”; moje ciało jest poddawane odruchowemu, nieustannemu porównywaniu z innymi, jest powodem wstydu, bardzo niskiej samooceny, dysfunkcyjnego braku wiary w siebie i permanentnego smutku.

Ale co i rusz chwytam się każdego płomyczka nadziei na polepszenie mojego stanu, a umożliwiło to uporanie się ze skrajną postacią depresji. I to jest dowód na to, żeby starać się przyjmować pomoc, kiedy samemu nie mamy już sił. A przynajmniej nie przeszkadzać osobom, które tę pomoc oferują. Przy czym wiem, że nawet taka “bierna otwartość” na wsparcie bywa trudna.

***

Dzisiaj wiem, że kluczowe byłoby wychwycenie pierwszych objawów awersji do swojego ciała. Dbanie o nie, pracowanie nad nim, ale bez hejtu, za to ze współczuciem i szacunkiem. Koniec końców, skoro nie przychodzi mi do głowy hejt wobec innych, dlaczego hula sobie bez trzymanki w stosunku do mnie? Otyłość to choroba, ale nienawiść do siebie nie powinna zastąpić troski. Plus otwartość na pomoc. Staram się to praktykować.