Dzicy zieloni mieszkańcy ogrodów nie są zwykle mile widziani. To oczywiste – nikt nie chce, by pieczołowicie komponowane rabaty zostały podbite przez nieprzebrane legiony podagrycznika, który ma zdolność multiplikacji i odnowy biologicznej niczym mitologiczna Hydra. Nie wspominając o komosie, która, przegapiona przybiera postać imponującego “drzewa”, a także o perzu, potrafiącym obrzydzić pielęgnację trawnika. Dlatego rozumiem ogrodników, którzy nie biorą jeńców i walczą z chwastami wszelkimi dostępnymi sposobami – od pielenia dziabką po zastosowanie herbicydów. Nie używam ich u siebie, nie stosuję folii do ściółkowania, ale w pełni rozumiem, że nie wszyscy mają czas i możliwości, aby pochylać się osobiście nad każdym odrostem świńskiej trawy… A jak to jest u Was?
Zielona ekspansja
Uprawiam ogrodnictwo naiwne. Polega ono m.in. na tym, że roztkliwiam się nad niemal każdym przejawem życia, które wyprodukuje mój miniekosystem. Naprawdę jestem pod wrażeniem siły i uporu natury – nieustannie zachwyca mnie proces zdobywania przez przeróżne organizmy każdego skrawka ziemi, jeśli tylko taki skrawek pozostawię odłogiem na choćby dwa dni. Z czasem każdy taki kąt staje się prawdziwą dżunglą, ze swoją społecznością, zwyczajami, prawami hierarchią. I to wszystko dzieje się samo 🙂
Co skrzypi w skrzypie?
Na moją skłonność do śledzenia każdej zielonej duszyczki w pobliżu wpłynęły też niewątpliwie roczne kursy botaniki i farmakognozji zaliczone przeze mnie na studiach, w tym pamiętne wykonywanie zielnika na pierwszym roku, które wyczuliło mój roślinny radar na wieki wieków. Co więcej, pozytywne piętno odcisnęły także godziny ślęczenia nad mikroskopem – świadomość (po latach blednąca niestety) tego, jak roślina działa i wygląda od środka oraz złożoności struktur tworzących ustrój roślinny tylko zwiększa moją fascynację potęgą zielonego świata. Do dzisiaj zdarza mi się wrzucić to i owo “na mikroskop” i z dzikim entuzjazmem zachęcać bliskich do popadnięcia w zachwyt nad włoskami parzącymi albo komórkami wypełnionymi barwnikiem. A widok półkolistych “złóż” krzemionki w preparacie skrzypu, która to krzemionka przypuszczalnie odpowiada za “trzeszczenie” rośliny przy jej rozcieraniu, mam w pamięci do dzisiaj.
Rekompensata za utracone ziemie
Co jeszcze sprawia moje łagodne podejście do eradykacji tzw. chwastów? Staropolska gościnność. Ja naprawdę cieszę się, że odwieczni mieszkańcy okolicznych łąk, lasów i pól zaglądają i do mnie, przez co ogródek otaczający biało-szary klocek (tj. dom) wtapia się w naturalne środowisko. Zostaje przyjęty przez i zaakceptowany przez otoczenie, które wybacza (mam taką cichą nadzieję) uprzednie wygryzienie części ekosystemu pod budowę. Zanim więc moja działka nie zmieni się w bioróżnorodne miejsce do życia dla rdzennych obywateli okolicy, większość okolicznych roślin jest mile widziana.
Wiosenny catering
Z poprzednim akapitem wiąże się oczywiście powinność dbania o miejscową faunę. Naprawdę mało rzeczy tak mnie ucieszyło, jak wczesne, wiosenne trzmiele, moszczące się na puchatych kwiatach mniszka czy zbudzone z zimowego letargu pszczoły gromadnie stołujące się w fioletowych paszczękach jasnoty. Nie mam serca, aby pozbywać się kolorowo kwitnących dzikich roślin, które stanowią stołówkę, lokum lub strefę relaksu dla mnogości zapylaczy i innych organizmów, dlatego też niezagospodarowane części działki przypominają miejscami porośnięte łąką nieużytki. I wszystko bzyczy. Cudownie!
Dzikie jest piękne
Do tego część chwastów jest zwyczajnie urodziwa. Uwielbiam eteryczne maczki, które są jedynym czerwonym akcentem w moim ogrodzie. Nie wiem, jak u Was, ale u mnie w tym roku stały się niestety przystanią dla mszyc. Niemniej jednak wiele z nich zdobi moje zielone zakątki do dzisiaj, a mamy 1. sierpnia. Sądząc po ilości makówek, maki zostaną ze mną na długo 🙂 O innych urodziwych i, póki co, mile widzianych u mnie chwastach napiszę niebawem!
A jak wyglądają Wasze relacje z chwastami 🙂 ?
Dodaj komentarz